1. ledna 1997, 23:50
Siedemdziesiąt pięć lat temu, dokładnie w 1922 r., powstało w Gródku Koło Macierzy Szkolnej. Dziewięć lat później koło to dorobiło się już okazałego Domu Macierzy, pod którego budowę wmurowano kamień węgielny w 1930 r,
Mieszkałem w tym Domu przez pierwszych ponad dziesięć lat jego istnienia, a mojego życia. Stad te kilka osobistych wynurzeń - jakby szkic refleksji do większego portretu wspomnień. Pamięć i wyobraźnia podsuwają bowiem wciąż nowe obrazy z tamtych odległych lat.
KILKA SŁÓW PREZENTACJI
Wejście
od frontu budynku stanowił szeroki korytarz.
Po lewej jego stronie znajdowały się dwie jasne sale,
w których mieściło się przedszkole Macierzy, zwane wówczas popularnie ochronką dla dzieci.
Po prawej stronie usytuowane było pomieszczenie służące
za szatnię
i przebieralnię. Stąd
po kilku nieco zwodniczych schodkach można było przejść
na drugą sień, która była drugim normalnym wejściem
do tej części domu, gdzie
na parterze
w skromnym pokoju
z kuchnią mieszkali moi rodzice.
Krętymi, dość niewygodnymi schodami można było wejść
na piętro. Tam znajdowała się - jak
to się dzisiaj określa -świetlica,
a wówczas
po prostu salka,
w której odbywały się próby chóru „Lutnia"
i zajęcia amatorskich zespołów teatralnych.
W pojemnych szafach mieściły się grube książki
i cienkie broszury oraz cenne rekwizyty kostiumowe
i dekoracyjne, używane podczas występów artystycznych
na zamkniętych scenach
i otwartych festynach
w przyrodzie. Obok nieduża kawalerka, która służyła
za mieszkanie dla nauczycielki ochronki.
I wreszcie jedno pomieszczenie
z dwoma ciężkimi szafami pancernymi przeznaczone zostało
na siedzibę Kasy Oszczędnościowo-pożyczkowej, popularnej Reiffeisenki,
w której urzędował postawny kasjer, Adam Kluz, mający także ogromny dar snucia ciekawych gawęd
i rozwlekłych opowieści.
Przed wojną Macierz
w Gródku miała opinię jednej
z najaktywniej działających,
i to nawet nie dlatego,
że jej pięcio- czy siedmioosobowy zarząd skupiał funkcyjną elitę gminy,
do której należał np. naczelnik Ochotniczej Straży Pożarnej, Adam Pilch, stary kierownik szkoły. Paweł Heczko,
a potem nowy, Jan Heczko, nauczyciel Franciszek Kupka czy kupcy:
Paweł Samiec
i Adam Wałach, ale przede wszystkim dlatego
że sami zwyczajni członkowie
i mieszkańcy wsi brali udział
w pracach społecznie użytecznych oraz licznych czynach honorowych. Corocznie organizowane przedstawienia teatralne, zabawy, festyny, wycieczki, odczyty, prelekcje czy uroczyste obchody rocznic narodowych cieszyły się dużą popularnością
a jeśli dochody
z imprez były często nader skromne,
to dlatego że,
na ogól, ubodzy byli mieszkający
tu ludzie.
CHOĆ UBOGO LECZ CHĘDOGO
Uruchomione
po pracowitych wakacjach 1931 r. polskie przedszkole
od razu zgromadziło ponad trzydzieścioro dzieci. Dzięki troskliwej opiece ochronka rychło wyrobiła sobie dobrą opinię
i zdobyła zaufanie rodziców
do tego stopnia,
że już
w roku szkolnych 1933/1934 podwoiła się liczba przedszkolaków. Była
to wówczas jedna
z największych ochronek Macierzy druga pod względem liczby dzieci
na Śląsku Cieszyńskim. Pierwsze miejsce zajmowała Bystrzyca (66 dzieci). Potem, kiedy
W latach trzydziestych rozpoczął się okres czechizacji Zaolzia (m. in. poprzez zwolnienia
z pracy tych,
co zapisywali dzieci
do polskiej szkoły) stan uczniów malał.
Moja mama, która bardzo lubiła dzieci, była także niezwykle zaangażowana
w rozwój gródeckiej ochronki. Nie ograniczała się tylko
do solidnego wypełniania obowiązków sprzątaczki (za
co otrzymywała sto koron miesięcznie), ale także pomagała przedszkolance, która sama nie zawsze mogła wszystkiemu podołać. Tak więc krzątała się wokół maluchów, ubierała
je i nieraz - jak
mi to ktoś ostatnio przypomniał - częstowała
je plackami, strykami, czasem łakociami. Służąc życzliwą radą nauczycielce, Helenie Buzkównie, często wychodziła
z dziećmi
na spacery
i wycieczki. Brała udział
w prowadzonych „na żywo" zabawach dziecięcych. Często bywało tak,
że kiedy jedne dzieci bawiły się klockami czy lalkami, inne musiały uprawiać ćwiczenia ruchowe, tańczyć lub
po prostu biegać. Dla przeciętnie pół setki dzieci
w przedszkolu bowiem różnych zabawek było zaledwie dwadzieścia pięć sztuk.
Na coroczną Gwiazdkę przedszkolaki również otrzymywały przeważnie skromne podarunki,
bo i wartość funduszy
na nie przeznaczonych nie przekraczała kilkuset koron. Trzeba bowiem pamiętać,
że poważne kwoty pieniężne (około
60 000 koron
w postaci pięciokoronowych cegiełek) ofiarowali mieszkańcy
na rzecz Komitetu Budowy Domu Macierzy. Ich wysiłek finansowy był więc widoczny, chociaż
i tu zdarzyło się parę przykrych incydentów. Mój ojciec wspominał czasem
z goryczą, jak chciał nabyć dziesięć cegiełek
na tę budowę
i spotkał się
z niespodziewaną reprymendą starego kierownika szkoły, mieszkającego „Na Równi": Cóż ty. Rusz, jesteś bezrobotny,
a chcesz się równać liczbą zakupionych cegiełek
z nami, nauczycielami, inteligencją?
Ta uwaga, poniżająca godność prostego człowieka, była tym bardziej niestosowna,
że na ponad sześćdziesięcioro maluchów
z ochronki trzydzieścioro ośmioro pochodziło
z rodzin robotniczych.
Po sześcioro dzieci wywodziło się
ze środowiska rolniczego
i rzemieślniczego. Pięcioro było dziećmi tzw. chałupników, czworo kolejarzy, dwoje kupców,
a jedno dziecko należało
do rodziny urzędniczej.
SIELANKA
I NIENAWIŚĆ
Dom znany był
i z tego,
że co roku
na wiosnę pod dachowym gzymsem latały gromady jaskółek, wijąc nowe
i poprawiając swoje zimą uszkodzone gniazda. „Czarna jaskółeczka, jaskółeczka miła już
z dalekich krajów
do nas powróciła..." wesoły śpiew przedszkolaków rywalizował
z radosnym świergotem czamo-białych ptaszków.
W letnie ciepłe wieczory siadaliśmy
i my
na schodki budynku, nucąc piosenki ludowe
i patriotyczne, skoczne
i rzewne.
Te melodie
na tle brzęczenia pszczół, które krzątały się pracowicie wśród kwiatów czerwonego trędownika, uzupełniały
te koncerty
w przyrodzie.
A wszystko
to stwarzało atmosferę błogiego sielankowego bytu
w zaścianku.
Na co dzień jednak -jak
to w życiu - nie było sielanki.
Na co dzień
w tym Domu Nadziei nie brakowało także przykrych doznań
i bolesnych trosk, które składają się
na różnokształtną rzeźbę doświadczeń dnia powszedniego.
W ten majowy dzień 1935 r„ dzień pogrzebu marszałka Józefa Piłsudskiego, kiedy
na Domu Macierzy powiewała biało-czerwona chorągiew przybrana żałobnym kirem,
w świetlicy ktoś zainstalował pożyczone skądś radio, wówczas jeszcze nie tak powszechne
na wsi. Przez cały dzień przychodzili ludzie, tłoczyli się
w ciasnej salce, posiadali
na kręte schodki, aby móc słuchać transmisji
z uroczystości pogrzebowych. Nie kryli łez
i żalu
za odchodzącym „Dziadkiem".
Tuż
za drucianym ogrodzeniem Domu - jak zwykle - hasała gromadka dzieci. Wśród nich dwie dziewczynki,
z którymi jeszcze niedawno bawiliśmy się razem
w polskiej ochronce. Teraz się separowały.
W pewnej chwili usłyszałem glosy:
- Czy wiesz, czemu ten Ruszy czek nosi czarną opaskę
na rękawie? - pytała jedna.
-
Bo podobno
w Polsce świnie pozdychały
i za nimi nosi żałobę - odparła druga.
Nie pomnę już, jaka była moja reakcja, wówczas sześcioletniego chłopca. Ale nie zapomniałem, jak pod wieczór tego samego dnia, gdy już się ściemniało,
a mama kładła mnie spać,
do naszego mieszkania wdarło się dwu żandarmów
z Nawsia.
Wasz synek biegał przez cały dzień
po podwórzu
z biało-czerwoną chorągiewką
i śpiewał polskie piosenki, przez
co naruszył prawo Republiki.
My to traktujemy jako demonstrację antypaństwową - zawyrokowali żandarmi
i na początek ukarali rodziców mandatem
w wysokości dziesięciu koron.
A proporczyk przy akompaniamencie mojego głośnego krzyku zwinęli
i schowali
do teczki. Miał stanowić dowód rzeczowy
w przyszłej rozprawie sądowej.
PARADOKSY ŻYCIA
W upalnej komórce - pomieszczeniu, które znajdowało się
na skośnym poddaszu Domu Macierzy - mój ojciec urządził sobie coś
w rodzaju podręcznego warsztatu. Fachu stolarskiego wyuczył się, będąc jeszcze kawalerem,
u Raszki
w Bystrzycy, ale zawodu tego nie uprawiał,
bo - jako bezrobotny - nie miał odpowiedniej gotówki. Własnymi rękoma dorobił się jedynie głównego warsztatowego mebla, jakim był „szrank" oraz paru hebli, piłek, dłutek
i innych drobnych narzędzi.
Od czasu
do czasu
na poddaszu rozlegał się jednak stuk młotka, szelest hebla lub dźwięk rżniętego piłką ręczną drewna. Działo się tak, gdy ojciec naprawiał przeważnie jakiś sprzęt dla przedszkola lub szkoły .Wówczas jednak zawsze
po paru godzinach zjawiał się jeden lub dwu przysadzistych żandarmów
z Nawsia, zaalarmowanych przez mieszkającego
w sąsiedztwie niedobrego człowieka, noszącego przezwisko Halszczok. Rezultatem każdego takiego policyjnego najścia była
na ogól kara pieniężna, ale zdążała się nawet rozprawa sądowa. Często honorowy czyn społeczny podlegał karze...
Mimo
to ojciec nie rezygnował
z dłubaniny stolarskiej. Całą jedną ścianę
w świetlicy
na piętrze zabudował nowoczesnymi
na owe czasy, gustownymi szafami bibliotecznymi. Drzwi
w ich górnej części były oszklone
i otwierały się nie
za pomocą zawiasów, ale przesuwały
z boku
na bok
po szynach. Jakaż
to była wówczas zachwycającą muzyka, ten charakterystyczny dla tego typu urządzeń chrzęst
i dźwięk łożysk kulkowych.
Gródecka biblioteka znana była także
z tego,
że należała
do tych nielicznych,
w których wypożyczanie książek odbywało się codziennie,
a nie jak gdzie indziej raz czy dwa razy
w tygodniu. Moja mama
i ojciec książki udostępniali bez ograniczeń,
o każdej porze dnia. Najpilniejszymi czytelnikami byli nie tylko studenci polskiego gimnazjum - Kadłubiec spod Gronia, Karpecki, Heczko, Turoń, Kowalowski, Ciasnocha - ale również wielu innych, którzy zaspokojenie głodu wiedzy szukali
w książkach.
Pieczołowicie obkładaliśmy wówczas niebieskim papierem pakunkowym każdy egzemplarz, znacząc
go jednocześnie naklejką
z numerem ewidencyjnym. Jak
na owe czasy biblioteka była pokaźna. Liczyła 665 dzieł
i 678 tomów,
a liczba książek stale wzrastała.
Może gdzieś
u kogoś zachowała się jeszcze książka
z pieczątką „Koło Macierzy Szkolnej
w Gródku";
bo w moim domu przetrwało ich kilkadziesiąt starannie ukrywanych przed hitlerowskim okupantem. Niestety, już
po zakończeniu wojny, kiedy mieszkaliśmy
w wynajmowanej starej drewnianej chałupie „Na Kępce",
bo murowaną część zajmował szef przedwojennej Maticy, Józef Drong, często zjawiali się
u nas nieproszeni goście
z żandarmami. Podczas jednej
z takich wizyt niejaki Bury zobaczył
w szufladzie stołu napisane
w języku niemieckim zaświadczenie
z pieczątką Alberta Resta
z Jabłonkowa,
u którego ojciec pracował jako robotnik. Kiedy
je „odkrył", domagał się,
by ojca natychmiast aresztować,
bo to właśnie
w tym dokumencie stoi napisane,
że ojciec... współpracował
z Niemcami. Tym razem. jednak żandarmi przy mojej pomocy „rozszyfrowali",
że było
to zaświadczenie
p zatrudnieniu ojca
w firmie Rest,
w której pracowali Polacy, przeważnie nie posiadający niemieckiej volkslisty.
Podczas kolejnej nagonki
i nielegalnie prowadzonej,
bo bez nakazu
i zezwolenia władz, totalnej rewizji,
w której udział wziął żandarm Gasnarek
i kierownik czeskiej szkoły Nowak-Nowotny udało
im się znaleźć ukrywane polskie książki.
Z satysfakcją
je zarekwirowali jako... „mienie poniemieckie". Zabrali nie tylko
te książki
z pieczątką Macierzy, ale także
te bez pieczątki, te, które otrzymałem kiedyś
w prezencie. Działo się
to w 1946 r.
Paradoks życia sprawił,
że ten znany jeszcze sprzed wojny kierownik czeskiej szkoły
w Gródku, nieprzyjaciel Polaków, leży dziś pochowany
na polskiej ziemi,
na cmentarzu komunalnym
w polskim Cieszynie.
PRZEDSZKOLANKA SZLAUERÓWNA
Wśród informacji, jakimi przed paru laty uraczył nas autor książki pt. „Tajny front
na granicy cieszyńskiej", można przeczytać również takie zdanie: „Przedszkolanka Szlauerówna przechowywała
u siebie
w Gródku broń
i udzielała schronienia konspiratorom". Zdanie
to może być przykładem tego, jak informacje zawarte
w nie zweryfikowanych dokumentach wypaczają rzeczywistość.
Jeśli zważyć,
że istotnie przedszkolanka Helena Szlauerówna mieszkała
w pokoiku
na pierwszym piętrze Domu Macierzy,
to w świetle tego dokumentu łatwo wyciągnąć wniosek,
że to właśnie
tu znajdował się magazyn broni
i kryjówka konspiracyjna. Oznaczałoby to,
że Macierz Szkolna spiskowała
na szkodę państwa czechosłowackiego. Jest
to więc książkowy dowód antypaństwowej działalności Macierzy.
Jako bezpośredni świadek zdarzeń muszę
do takiej opinii odnieść się krytycznie. Jak było naprawdę?
W dniu
2 października 1938 r. wojsko polskie przekroczyło granicę
w Cieszynie.
W dwa dni później
do Gródku przyjechało ponad stu czeskich żołnierzy
i żandarmów.
Do Domu Macierzy przybyło ich kilkudziesięciu.
Po otoczeniu budynku przystąpili
do gruntownej rewizji. Szukali broni
i amunicji.
W tym czasie wokoło zgromadziła się grupka narodowych kameleonów
w nadziei,
że tym razem już
na pewno zobaczą moją mamę
w kajdankach,
a przede wszystkim zaś moją niepokorną babcię, której
z powodu manifestowanej polskości nadano przydomek „Piłsudska".
Babcia właśnie przebywała
ze mną
w kuchni, kiedy wtargnęli żołnierze. Siedziała
na taborecie, czyli
na tzw. sztokeriu. Porucznik nakazał jej wstać. Ciekawe,
że od razu wiedział, gdzie szukać. Otworzył szufladę
i oczy
mu błysnęły.
Z taboretu wyjął mojego... korkowca (szpuntówkę)
i kapiszonówkę (kapslówkę). Obejrzał
je -były prawie nowe. Zamruczał pod nosem,
że przyda się
to jego synkowi,
i oba „pistolety" schował
do kieszeni.
Po prostu bezczelnie ukradł
mi zabawki.
W tym czasie czeski major
z grupą żołnierzy, biorąc
za świadka moją mamę, penetrował pokoje
na piętrze.
- Wasz mąż - zwrócił się
do mamy -jest
w Legionie „Zaolzie"?
- Tak, jest
w Polsce.
- Wiemy, wiemy... Wróci, już
za kilka dni wróci... Będziecie mieć wielką radość... - skomentował
w zadumie.
Na biurku
w lokalu Kasy Oszczędnościowo-Pożyczkowej (zanim ściągnięto kasjera Kluza) znalazł tekst listu, który instytucja
ta wysłała
do swoich jednostek
w terenie. Było
w nim napisane,
że Zaolzie powraca
do swojej Macierzy,
że ten akt dziejowy należy godnie uczcić, zachowując ład, spokój
i porządek. List major zabrał
z sobą.
Tymczasem żandarmi
i żołnierze pod dowództwem porucznika przeszukiwali bibliotekę. Przerzucali książki
na wszystkich górnych półkach.
Na dolnych mieli więcej roboty. Szperali
w nutach chóru Lutnia, badali kostiumy używane
w amatorskich przedstawieniach teatralnych. Wśród penetrujących
w drugiej szafie rozległy się
w pewnej chwili okrzyki zadowolenia.
Z jednej półki żołnierze wydobyli cztery wysłużone wiatrówki,
z których korzystano przeważnie
na festynach ludowych.
Te rekwizyty wnoszono
do samochodu. Tłum gapiów przed Domem oczekiwał sensacji,
a teraz nie potrafił ukryć zawodu.
W Domu Macierzy nie znaleziono bowiem. ani spodziewanych karabinów maszynowych, ani granatów, ani bomb. Nie aresztowano też mojej mamy ani babci. Nie było magazynu broni. Nie było więc podstaw
do posądzania Macierzy
o działalność wywrotową.
A przedszkolanka Szlauerówna?
W tym dniu witała właśnie Wojsko Polskie wkraczające
do Trzyńca.
A potem,
w okresie okupacji, jako urzędniczka Arbeitsamtu
w Jabłonkowie ratowała wielu ludzi
od wywózki
na roboty przymusowe
do Rzeszy.
Ta chlubna karta jej życiorysu wymagałaby jednak odrębnego potraktowania.
Pramen: Kalendart Śląski 1997