Będzie dobrze (Jan Rusz - Kalendarz Śląski

1. ledna 1998, 23:49
Niedawno ktoś mnie zapytał, czy pamiętam, że byłem najbardziej i najczęściej bitym dzieckiem w okupacyjnej szkole. Potem w rozmowie przypomnieliśmy sobie pewne zdarzenia, które po latachwydają się nieprawdopodobne. A jednak taka była rzeczywistość.

Od austriackiego Niemca, Jana Smelika, nie dostałem ani razu. Ale zhitleryzowany Jan Marzol nieraz częstował mnie bez powodu linijką po dłoniach. Emil Eisenberg, niegdyś polski nauczyciel, łamał na mnie trzcinę tylko dlatego, że byłem polskim dzieckiem, a on chciał zasłużyć sobie na awans, aby móc objąć stanowisko okupacyjnego wójta. Apotem na Śląsk Cieszyński został skierowany ze Sudet kierownik szkoły Heindrich Heinschke... Po raz pierwszy zobaczyłem go przed szkołą z niewielką walizeczką w ręku. Miał wygląd dobrze odkarmionego byczka. Nie przypuszczałem nawet, że ten Reichsdeutsch, delegowany do wiejskiej szkoły, przybywał ze specjalną misją dokonania szybkiej germanizacji ludzi i środowiska. Zresztą, gdybym nawet wiedział, to i tak postąpiłbym tak, jak wtedy postąpiłem. Widząc zbliżającego się do Domu Macierzy nieznajomego, pozdrowiłem grzecznie, po polsku, „dzień dobry". Zamiast odpowiedzi ujrzałem czające się w ogromnie okrągłych oczach nieprzytomne błyski. - Gdzie matka - zapytał po niemiecku. - Sprząta w szkole - odparłem też po niemiecku. Ale z mamą w tym języku dogadać się już nie mógł, i tak powstało zarzewie konfliktu. Nowy Schuhlleiter, Heindrich Heinschke, od razu wykorzystał okazję, aby mocnym uderzeniem, wejść na miejscową scenę polityczną. Jakiś brzdąc wita go w obcym języku, sprzątaczka w szkole nie umie po niemiecku, a miejscowi nowonarodzeni hitlerowcy kłócą się o wpływy i zaszczyty z wypróbowaną starą gwardią wysłużonych donosicieli. - Czas na porządki - zawyrokował na pierwszym spotkaniu z miejscowymi neofitami, którzy za tę stanowczą postawą obrali go ortsieitrem, szefem miejscowego NSDaP, opiekunem hajotu i czymś tam jeszcze. Fama o nowym mocnym nadczłowieku, który preferował rządy przy pomocy pały i strachu szybko rozchodziła się po okolicy. Spotęgowała również decyzja o natychmiastowej eksmisji moich rodziców z Domu Macierzy. Jakże szybko zmieniała się wówczas atmosfera wokół nas. Rozumieliśmy tych, którym sprawiało to przyjemność, trudno jednak było pojąć postawę tych, którzy z obojętnością, a nawet nieukrywaną niechęcią odnosili się do nas, kiedy prosiliśmy o przyjęcie „na kwartyr". Czy ludzie odczuwali tylko strach przed brutalną władzą, czy może, przynajmniej niektórzy, już się z nią identyfikowali? Nikt nie chciał wynająć nam furmanki z koniem, nawet ci, którzy kiedyś pracowali na rzecz Macierzy. Nasz skromny dobytek przeprowadziliśmy sami na ręcznym wózku na Puścinę, gdzie przygarnęli nas Sikorowie, a potem zamieszkaliśmy w wiekowej, drewnianej i przegniłej chałupce podpartej palikami, na tzw. Kępce. Starszy ode mnie kuzyn/Janek Sz., praktykował w sklepie z artykułami spożywczymi u Samca, zwanego Kędzierą, gdzie kupowaliśmy wszystko to, co na kartki oznaczone literą „P" można było dostać. Kiedyś zaszedłem tam, by kupić chleb, a kuzyn do mnie podniesionym głosem: - Mów po niemiecku! Właściciel sklepu dyskretnie ulotnił się na zaplecze. Gdy zostaliśmy sami, kuzynek dał pokaz tego, co potrafił: - Tu jest Reich! - krzyczał - Jak nie będziesz mówił po niemiecku, to się z tobą rozprawię. A teraz nie sprzedam ci chleba.... - Nale dyć nie fulej, a nie błoznuj, a dej mi tyn chłyb, bo mi się strasznie śpiycho - zareagowałem też nieco podniesionym głosem, nie wiedząc, że z tej rodzinnej sprzeczki mogą być jakieś konsekwencje. Na drugi dzień zaraz na pierwszej lekcji, wpadł do klasy kierownik Heinschke. W obecności zaskoczonej nauczycielki i uczniów dał popis walenia mnie po twarzy. Dopiero jak się zasapał, przerwał i huknął na całą klasę, że oto ta mała polska świnia - niby ja - mam czelność mówić po polsku, i to w miejscu publicznym. A jak mi się życzliwie zwraca uwagę, to jeszcze wobec sprzedawcy zachowuję się arogancko. Za ten donosik mój kuzynek zarobił sobie na wyróżnienie, bo został jakimś funkcyjnym w Hitlerjugend. A ja przy najbliższej okazji zostałem znowu spoliczkowany, tym razem na drodze za to, że kiedy przechodził koło mnie umundurowany na czarno oddziaiek hajotu, nie pozdrowiłem go przez podniesienie ręki. Heinschke wygłosił pogadankę o tym, jak to Schweinehunde, Amerykanie, zrzucają z samolotów stonkę, która pożera ziemniaki. Ci barbarzyńcy chcą zniszczyć nasz naród. - Na to nie pozwolimy - stwierdził kategorycznie - będziemy stonkę zwalczać! Na przegląd ziemniaczanych pól wyznaczył jedno popołudnie po lekcjach, ale akurat w taki dzień, kiedy w nawiejskiej parafii odbywała się nauka konfirmacji, na którą w Gródku uczęszczało ponad trzydziestu uczniów i uczennic. Tym razem na zajęcia konfirmacyjne poszedłem tylko ja i Jasio Kluz spod Kępczycy, a reszta zwalczała stonkę. Następnego dnia jeszcze przed rozpoczęciem lekcji przywitał mnie Jasio: - Szykuj się, będziesz bity, bo ja już dostałem... Nawet nie zdążył dokończyć, kiedy, jak zwykle, z krzykiem na ustach i patykiem w dłoni wpadł do klasy Heinschke. Potem słyszałem już tylko świst padających na mnie uderzeń. Oprzytomniałem, z odrętwienia, gdy pchnięty mocno poleciałem na stojące w pobliżu pianino, o które uderzyłem nogą tak, że polała się krew. Widząc to mój oprawca przestał bić, posadził mnie w pierwszej ławce i jak gdyby nic się nie stało, rozpoczął lekcję śpiewu. A we mnie narastał bunt. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, bolała mnie noga, ale jak stąd uciec? Szosą biec nie mogę, bo z poranioną nogą szybko zostanę schwytany. Wyskoczyłem z ławki i dałem susa w korytarz. Kulejąc wybiegłem ze szkoły, ale nie na asfaltową szosę tylko w przeciwnym kierunku, szutrówką, koło domu Ciasnochy, a potem Pilcha do dziedziny, tam gdzie mieszkała moja babcia. Tam też kierowała się pogoń za mną, na jej czele Jano od Basisty i mały Maliczek rozpytywali, gdzie się ukryłem. Ja tymczasem zamiast do babci na plac w dziedzinie skręciłem w odwrotym kierunku nad Olzę i klucząc wśród zarośli, przedzierałem się brzegiem rzeki na Puścinę. Ledwie dobrnąłem do domu i mama zaczęła bandażować mi krwawiącą nogę, a do drzwi zapukał żandarm Nieszporek z posterunku w Jabłonkowie-Nawsiu, pochodzący z Górnego Śląska. - Zbieraj się - odezwał się do mnie — idziemy do szkoły. Nie słuchał żadnych wyjaśnień, miał nakaz dostarczyć mnie, a mama musiała zapłacić pięć marek za to, że opuściłem lekcje. Znowu pokonywałem kilometry przez całą wieś, tym razem asfaltową drogą, prawie od Harcowa po Komparzów. Policjant jechał na rowerze, a ja niczym łańcuchowy pies biegłem truchtem koło mego. Ból w nodze powodował, że utykałem coraz mocniej i byłem mokry od potu. Żandarm zwolnił i zapytał, co się właściwie zdarzyło. Opowiedziałem mu, sapiąc w biegu. - Nie bój się, już cię nikt nie będzie bił - odparł tak jakoś w tonie wieloznacznym. - I oto mamy lenia - przywitał mnie ucieszony Heinschke. Triumfalnie wprowadził mnie do klasy i posadził samego na ostatniej Ławce. Abym. znów nie próbował uciec, w przerwie pilnowało mnie paru nadgorliwców. Gdy skończyły się lekcje w mojej klasie, zabrał mnie Heinschke do innej, w której naukę prowadził jeszcze w godzinach popołudniowych. W pewnym momencie do klasy wbiegła nauczycielka i coś mu szepnęła. Wyskoczył na korytarz, po chwili rozległ się straszliwy ryk, który zamieniał się jakby w ujadanie psa. Strudzony Heinschke wrócił potem do klasy, rzucił na ławkę jakieś zawiniątko: To ci przyniosła mama, abyś nie umarł z głodu, boś nie jadł śniadania! W domu dowiedziałem się, że kiedy tak szalał wokół mamy, ta niczego nie rozumiejąc, odwróciła się do niego tyłem i spokojnie oglądała obrazy wiszące na ścianach korytarza. To doprowadziło go do szału. Dopiero jedna z nauczycielek pomogła mu się uspokoić. Ja tymczasem wyjąłem chleb z jakimś pomazaniem i zacząłem normalnie jeść. Wszak lekcja, którą prowadził Heinschke, nie była przeznaczona dla mnie. Jadłem, ale z zainteresowaniem słuchałem jego opowieści o tym, że Ziemia kręci się wokół Słońca, w którego wnętrzu panuje ogromna temperatura, że odległość pomiędzy planetami mierzy się latam świetlnymi, że... Nauczyciel raptem przerwał swój wykład i kazał mi powtórzyć to, co mówił. Ku jego ogromnemu zaskoczeniu, powtórzyłem. Jakoś dziwnie się uśmiechnął/ kazał zabrać manatki i pójść do domu. Kulałem z wielkiego bólu, nawet pomyślałem, że lepiej byłoby jeszcze posiedzieć w szkole. Poraniona i nadwy-rężona noga trudno się potem goiła, a domowy sposób leczenia spowodował, że do dziś po ranie pozostaje wyraźna blizna. W następnym dniu chłopak, którego uważałem za dobrego kolegę, Janek H., powiedział, że nie będzie siedział ze mną w jednej ławce. - Dlaczego - dziwiłem się. Bo jego rodzice mają Volkslistę, a moi nie. Mnie i tak niedługo wyrzucą ze szkoły, a on po ukończeniu podstawówki chce się dalej uczyć. Przebywanie ze mną mogłoby mu w tym zaszkodzić. Natomiast w sprawie pobicia mnie i Jasia Kluza oraz uniemożliwienia nauki konfirmacji ksiądz Gustaw Szurman nie bał się interweniować u władz. Stonki ziemniaczanej już też więcej nie szukaliśmy. W szkole gruchnęła wiadomość, że Heinschke otrzymał kartę powołania do wojska. I rzeczywiście, niedługo narukował. Po paru tygodniach wrócił na urlop, po którym miał jechać na front. Zmienił się bardzo. Fizycznie - ogromnie schudł, a psychicznie? Przyszłego bohatera odjeżdżającego na pole bitwy po zwycięstwo pożegnać miała gremialnie cała młodzież szkolna. Wszystkie zatem klasy odprowadzały go na stację. Było gwarno. Wielu chciało mu powieć może już ostatnie dobre słowo, uścisnąć, wycałować, zapamiętać. Na uboczu peronu stałem i ja. Patrzyłem teraz już nie na upasionego i wypielęgnowanego byczka, ale widziałem człowieka wybiedzonego, na którym wisiał źle dopasowany mundur szeregowca. We wsi ludzie mówili, że po tym wojskowym szkoleniu czuł się źle, był rozczarowany. On, powołany do rzeźbienia charakterów śląskiej młodzieży na modłę fuhrera, członek funkcyjny NSDAP, w wojsku traktowany był przez dwudziestoparoletnich podoficerów jak zwykła śmieć. Ponoć usłyszał nawet od takiego gówniarza, że ma stulić pysk i wykonać rozkaz. Trudno było jemu, inteligentowi, przyzwyczaić się do chamskiej dyscypliny. Kiedy tak myślałem o tym, patrząc na krzykliwą ceremonię pożegnania, zrobiło mi się go tak zwyczajnie, po dziecięcemu, żal. - A więc odjeżdża na front. Heindrich Heinschke dotrzegł mnie takiego jakby zatroskanego, stojącego samotnie. W pewnej chwili pozostawił całą służalczą gromadę i podskoczył do mnie. Tym razem niby lekko, pieszczotliwie klepnął mnie dłonią po twarzy. - Nie martw się. Rusz, będzie dobrze - powiedział. Te wielkie oczy, które przed paru laty na moje „dzień dobry" reagowały wściekłością, teraz jakby porażone smutkiem i strachem, przyszłą niewiadomą, a może śmiercią, były pełne... łez. Wkrótce i ja musiałem przedwcześnie opuścić szkołę. Nowy Schuhlleiter, wręczając mi świadectwo, obwieścił: - Masz obniżone stopnie ze wszystkich przedmiotów, bo i tak dalej do szkoły już chodzić nie będziesz. Szkoda mi ciebie, bo jesteś zdolny. Gdyby rodzice mieli Volkslistę, mógłbyś się dalej uczyć i stopnie miałbyś lepsze... Wyrok ten przyjąłem z honorem Pramen: Kalendarz Śląski 1998